„Żyraffa” , kawa z Basią i ten przeklęty… kalafior
Kawa, jako produkt, gotowy do przetworzenia (mielenie w żarnach, broń Boże w elektrycznym młynku!), jest sprawą ważną, jednak najważniejszą jest prawidłowe jej przygotowanie. To świństwo, które większość Polaków pije, na co dzień, wmawiając sobie, że to na sposób turecki, jest kompletnym nieporozumieniem.

Podstawą przygotowania świetnego naparu, jest największy sprzymierzeniec kawy: war pod ciśnieniem. Im większe, tym lepszy napój. Nie bez znaczenia jest woda, zasada jest prosta…, zapomnijmy o cieczy z wodociągów, bo ta tylko z nazwy ją przypomina. Swego czasu zbadałem tę ciecz w laboratorium ( autor ukończył stosowne szkoły i w laboratorium czuje się, jak ryba w wodzie) do dzisiaj miewam koszmary. To cud, że Polacy nie wymarli na jakąś epidemię. Cóż, chlor, sprzymierzeńcem Rodaka?

Używamy wyłącznie wody mineralnej, niezła jest z ujęcia Wielkiej Pieniawy, świetnie nadaje się do parzenia Lavazzy, czyli…mojego ulubionego gatunku. W Tucholi świetnie przyrządza ją tylko jedna kawiarnia – „Basztowa”, rękoma właścicielki lokalu.
Jakież było moje zdziwienie, gdy wczoraj w Bydgoszczy w kawiarni „Żyraffa” przy ulicy A. Grzymały-Siedleckiego 10, zaproponowano mi filiżankę czegoś, co było dla mnie równie toksyczne, co pisanie felietonów o polskich niby – politykach. Ktoś zapyta, a coś ty u diabła robił w jakiejś „żyrafie” i to w dodatku pisanej przez dwa „f”? Właśnie w tym miejscu wyznaczyliśmy sobie spotkanie ja ze znakomitą poetką Basią Jendrzejewską. To niebywałe, ale moją punktualność trafił szlag! Pierwszy raz od…, przybyłem przed czasem! Znalazłem czas na przeczytanie gazety i wypicie filiżanki kawy w absolutnej samotności – uwaga, teraz kłamię.
Wciągnąłem swój zezwłok do wnętrza kawiarenki i…stanąłem osłupiały. Miłe, kameralne wnętrze, żadnego menela w promieniu 40 metrów, wygodne stoły i fotele, o, nawet są kanapy! Boże! Umarłem i jestem w niebie? Uśmiechnięty facet przy barze (macie pojęcie? On był uśmiechnięty!!!) pyta uprzejmie…, „w czym może mi służyć”. Poczułem przypływ genetycznych wspomnień: „służyć”, rzeczywiście któryś z moich praszczurów miał stosowny herb, zapewne miał i służbę, a ja jestem jego potomkiem, ale dzisiaj, tutaj, w kawiarni, przypomina mi o tym obcy gość, w dodatku nie mający o tym zielonego pojęcia? Kaszpirowski? Ze wzruszenia pociągnąłem nosem, a sprężone powietrze powędrowało gdzieś w okolice zatok czołowych powodując napływ łez do oczu.
W takich przypadkach rogata dusza nakazuje wziąć bacik i wybatożyć delikwenta, tak na wszelki wypadek. No dobrze, mamy XXI wiek, a właściciel jest uprzejmy i dobrze wie, że poproszę o kawę. Zaraz, a cóż to? Domowe ciasta, desery, dookoła kobiety nieprzeciętnej urody – raj.
- Lavazzę proszę, bez cukru, mleka, kruchego ciasteczka i wszelkich dodatków, którymi można schrzanić ten szlachetny napitek, za to z popielniczką.
- „Nie ma” – pada odpowiedź, ale popielniczkę dał…
Czuję wypieki na twarzy, w niemym akcie rozpaczy pięści zaciskają się w kułak, a mordercze myśli oscylują gdzieś, pomiędzy gilotyną, a ścięciem głowy mieczem.
- Ale…, mamy MC Caffe – uśmiechnięty facet zza lady proponuje mi strychninę. Z pewnością to robota…, kogo ja ostatnio skrytykowałem? No tak, Wajdę i Prezydenta RP! Tego pierwszego się nie boję, sknocił swój najnowszy film o wąsatym, medialnym rewolucjoniście (żal mi Więckiewicza, wpakował się ja kapusta do beczki z napisem Amber Gold). Natomiast zemsta polityka…, o, ta może być bolesna, zwłaszcza w środowisku MC Caffe, którą preparować powinni z ziaren kawowca z południowej i środkowej Ameryki, a w rzeczywistości ściągają ją diabli wiedzą skąd. Właściciel zaklina się na wszelkie świętości, że ta kawa mnie zaskoczy…
… i zaskoczyła!
Ponieważ niejaki Tusk zabronił mi palenia w miejscach publicznych, zmuszony byłem wyjść na zewnątrz kawiarni i usiąść w miejscu mniej publicznym, ściślej, pod parasolem. Z lubością zaciągnąłem się odżywczą nikotyną i ciałami smolistymi, wypuszczając dym ze swoich skażonych płuc – zupełnie świadomie, zanieczyściłem środowisko i paru przechodniów swoim wyziewem. Potem było już tylko błogo. W gazecie znalazłem niezły artykuł znanego publicysty motoryzacyjnego, który tym razem przeprowadził wywiad z Horowitzem. Odruchowo patrzę na swoją torbę, uff, aparat fotograficzny jest na miejscu. Chwyciłem filiżankę i…, doznałem szoku, ta kawa jest znakomita! Zamówiłem drugą. Niezłym łobuziakiem był bohater tekstu, który wałkuję, druga filiżanka kawy smakuje wybornie.
Nie ma jej i nie ma, trudno, artystyczna dusza wzięła górę? Właściciel utwierdza mnie w tym przekonaniu, przecież doskonale zna „Bachę”. Takiej poetce można wybaczyć wszystko, zbieram graty i człapię do auta. Przekręcam kluczyk w stacyjce, silnik uruchamia się. Ruszam, nagle… dostrzegam Basię…, jest! Szybko parkuję, dwie godziny mijają równie szybko, co zawartość kolejnej filiżanki. Poezja i film, film i poezja, kurczę, można o tym bez końca.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy, a przyczyną jest nieubłagalny upływ czasu. Tamtego dnia minął z prędkością wycofanego z eksploatacji Concorda.
Mariusz R.Fryckowski
_________________________
Trzy godziny później autor postanowił ugotować gigantycznego kalafiora, niestety, poparzył się wrzątkiem tak skutecznie, że przez ponad dobę nie mógł niczego napisać. A kiedy ze zdziwieniem odkrył, że jeden palec jeszcze „działa” sklecił ten tekst.
Dłoń i nadgarstek – bolą jak cholera.

