Lato
zapowiadało się chłodne. Wieczne wiatry nie obiecywały niczego
dobrego stęsknionym marzycielom za urlopem na gorących plażach.
Tylko ona wiedziała, że taka pogoda będzie sprzyjała jej
odpoczynkowi. No, owszem, przydałoby się trochę słońca, ale ten
wiatr, wiatr...
To jest właśnie to,
pojedzie. Oczywiście, że pojedzie. Elka zapraszała tak serdecznie,
a ona kocha wiatr w żaglach od dziecka. Boże, ile to już lat nie
czuła tego boskiego podmuchu, falowania wody... Prawie śniła o
zmaganiu się z tym niepoznanym do końca jeziorem. Żaglówka należy
do Jana, przyjaciela jej kumpeli, ale ona zapewnia, że on chętnie
potowarzyszy im na jeziorze, a jak sprawdzi żeglarskie umiejętności
Lory, to może nawet powierzy jej żaglówkę na te kilkanaście dni
jej urlopu. Świadomość, że znowu będzie przy sterze nie
pozwalała jej zasnąć przed podróżą.
Pociąg
przyjechał punktualnie i choć był pospieszny, Lorze wydawało się,
że wlecze się jak stara ciuchcia. Potem autobus, następnie
oczekiwanie na Elkę, która ma po nią podjechać samochodem, bo
przecież do jej letniego domku nad jeziorem nic nie dojeżdża. No
tak, gdyby nie tamten wypadek, pojechałaby autem. Jest renault w
zasięgu jej ręki, ale Lora nie usiądzie już nigdy za kierownicę.
Wie to bardzo dobrze, mimo że w takich razach brakuje jej maszyny,
by nie tracić czasu na długie godziny podróży, na dźwiganie
wielkiego plecaka.
Wysiadła na tzw.
żądanie i czeka. Zapach sierpniowego powietrza z posmakiem lata,
czystej ziemi i niebo tak dziwnie uspokojone... Cisza. Nikogo. Ona,
plecak i ślad po oponach autobusu. Nareszcie – westchnęła
przeciągając się, gdy usłyszała, a potem zobaczyła auto Eli,
która jak zawsze uśmiechała się radośnie.
— Spóźniłam
się? Nie do wiary, niemożliwe, przecież gnałam do ciebie jak
torpeda, że też taka baba jak ty nie może się przekonać do
kierownicy. Pojąć nie mogę. No zobacz – zapraszała życzliwym
gestem otwartych dłoni do wnętrza swojego nowego cacka.
— Wiesz, chyba
kiedyś się tu przeprowadzę... Ale pachnie...
— Ty do takiej
dziury na stałe? Nie wierzę. Ty jesteś światowa baba, ale na
każde lato, bardzo proszę. Od następnego sezonu, jak mi się
dobrze ułoży, zamieszkam latem z Janem, w jego domku, a mój daję
ci do dyspozycji. Jak się nie dogadacie w sprawie żaglówki, to się
nie martw, rozmawiałam z jednym
z klanu – tu mrugnęła
zalotnie. – Za niewielką opłatą wypożyczy ci – mówiła dużo,
nieskładnie, jakby chciała przekazać jej wszystko przed
zapoznaniem jej
z Janem. Jan to wielka, spóźniona miłość
Eli, która od pięciu lat jest szczęśliwą wdową. Oczekiwała na
wielkie uczucie całe życie. Lora słyszała o nim tylko
z jej
opowieści, niezwykle barwnych i pełnych zachwytu. Lubiła jej
słuchać
i patrzyć w jej zakochane oczy. I kto powiedział, że
kobieta po pięćdziesiątce nie może się naprawdę zakochać,
niech popatrzy na Elkę.
Domek
Eli, stawiany pewnie jeszcze przez jej śp. męża, był okazały
i
wyróżniał się od innych zlokalizowanych w tym miejscu. Na
schodach stał wysoki, szczupły, siwy mężczyzna. Przywitał ją
jak starą, dobrą znajomą i po chwili rozmawiali o boskiej sztuce
żeglowania, zajadając pyszne, wędzone pstrągi. Jutro. Jutro
popłyną we trójkę. Pozwoli jej przypomnieć sobie to, czego, jak
w sztuce jazdy na rowerze, podobno nigdy się nie zapomina.
Żagle
napięte. Stopa wody pod kilem. Płyną… Wiatr niespokojny, ale
łódź sunie do przodu, a naprzeciw inna, znacznie większa.
— A to co? –
Lora pyta zdziwiona.
— To żaglówka
naszego bossa, ale... nie widzę go na niej. Czekajcie, może ją
komuś pożyczył. Nie, to niemożliwe, za chciwy. Pewnie jest w
kabinie – mówił zdziwiony Jan.
Ogromna żaglówka
zbliżała się do nich w błyskawicznym tempie. Przez moment można
było mieć wrażenie, że zaraz uderzy w ich łódź i roztrzaska ją
na kawałki, ale umiejętności jej żeglarza nie pozwoliły na to.
Zwolnił i ustawił się z jachtem obok. Lora dostrzegła tylko dwoje
niebieskich oczu mocno wtopionych w jej zachwycone spojrzenie.
— A to
niesprawiedliwe, wy w trójkę, a ja sam???
— Witamy –
odezwał się Jan. – A gdzie Rafał?
— Troszkę za dużo
rumu. Jest na dole – wskazał na pokład i uśmiechał się, wciąż
patrząc na Lorę.
— No to nie
zatrzymujemy – odezwała się Elka.
— Jutro panią
zapraszam w mały rejsik – zwrócił się w kierunku Lory, która
nie mogła oderwać od niego wzroku. – Mój kolega obiecał mi łódź
na cały dzień. Do jutra zatem – rzucił, już odpływając.
—
Raz go widziałam, jak kręcił się na przystani – Ela zwróciła
się do Jana. – Kto to jest?
— Nie wiem,
Eluniu. Pojęcia nie mam...
Jan spojrzał na
Lorę. Wciąż wpatrywała się w lazur wzburzonej wody, która nagle
stanęła wielką falą pozostawioną przez nieznajomego tuż przy
ich zdecydowanie mniejszej łodzi.
— No co ci...? –
Ela chwyciła Lorę za ramię.
— Ela, ja nie
wiem... – czuła tylko zapach i smak wody, i wiatr... i wciąż
widziała ten niesamowity błysk jego oczu... Wieczór wydawał się
nie mieć końca...
Był
punktualnie. Uśmiechał się przyjaźnie i patrzył na nią tymi
swymi niebieskimi oczami. Na żaglówce posadził ją przy sterze,
choć nic o niej nie wiedział. Nic. Wypłynęli dość szybko przy
sprzyjającym wietrze. Karol pomógł jej ustawić łódź do słońca,
kiedy postanowili zatrzymać się z dala od brzegu. Jeszcze było
dość chłodno, ale zdecydowali założyć stroje kąpielowe. Duża
powierzchnia pokładu pozwoliła im położyć się obok siebie.
Najpierw odgarnął
kosmyk jej rozwianych włosów, potem próbował
zajrzeć do przymkniętych
słońcem oczu. Nagle pochwycił jej
obie dłonie i szybko sprowadził do kabiny.
Perła była okazała,
z uroczym zapleczem i szeroką koją dość wysoko pod niskim
sufitem. Prawie rzucił ją na miękkie posłanie i bez słowa
zbliżył się do jej lekko otwartych ust. Pragnęła go. Już wtedy,
już tam. Nigdy przed tym nie czuła czegoś podobnego. Żądza jego
posiadania była tak wielka i tak w niej rosła od pierwszego
spojrzenia, że po prostu nie mogła doczekać się tej chwili. On
czuł to samo. Chciał jej ciała: tu i teraz. Natychmiast. Ostrym
ruchem zerwał z niej stringi i wtulił swoją twarz w gorące
natchnienie rozkoszy, które zapraszało otwarcie i gorąco na wiele,
wiele erogennych uniesień oraz spełnień. Łódź kołysała się
leciutko, to mocno lub rytmicznie, znacząc miejsce boskiego
zbliżenia.
Od
dłuższego czasu myślała o tym, by poznać kogoś tak
niezobowiązująco, by poczuć coś poza małżeństwem, poza domem.
Kilka jej koleżanek miało romanse, opowiadało jej o nich i czasem
im tego zazdrościła, ale przecież nie można sobie zaplanować
zdrady. Ona by tego nie umiała. Kiedy jechała nad jezioro, myślała
tylko o żeglowaniu, a tu nagle… Już następnego dnia poszła
z
obcym mężczyzną, nie zadając żadnych pytań. Nie tylko poszła,
ale była z nim od razu mocno, głęboko, erogennie, prawdziwie i...
doskonale. Tak, doskonale. Teraz uśmiecha się do siebie, zadowolona
i spełniona... Jak dobrze, jak bardzo dobrze, co za uczucie... Na
samo wspomnienie jego dotyku, zapachu, smaku dostaje gęsiej skórki,
choć słońce grzeje niemiłosiernie. A więc stało się. Kochała
się na ekskluzywnym jachcie z mężczyzną o niebieskich oczach.
Wciąż widzi ten pożądliwy, ale łagodny uśmiech, czuje jego
dłonie, pocałunki, oddech, jego całe ciało delikatne, acz
zdecydowane, ramiona mocne i naprężone, jak liny, przyjemne plecy,
ciepłą szyję, tors lekko pokryty owłosieniem...
Teraz
jest sama. Leży na jachcie, który lekko kołysze. Nie ma wiatru
i
chyba dobrze, gdyż zniewolona zupełnie dniem i nocą spędzonymi z
nim nie miałaby siły na samotne zmaganie się z naturą. Oczy
zamknięte, usta wciąż lekko uśmiechnięte i... żadnych wyrzutów
sumienia, żadnych. Czuje się bosko
i nie zamierza tego zmieniać
niepotrzebnymi myślami. Wszystko stało się tak niespodziewanie.
Wciąż nie może ochłonąć. Czuje go w każdym milimetrze swego
rozgrzanego ciała, które oddycha jego ciałem i rozkoszą, którą
dawał. Kochali się przez kilka godzin, potem kąpiel w jeziorze,
potem znów, znowu
i znów. Odpływali daleko od łodzi, by i w
wodzie ocierać się o swoje mokre, pachnące świeżością
sylwetki. Zmęczeni wodnymi wycieczkami wracali na rozgrzany pokład,
by znów sycić się bliskością. Był taki oddany, ciepły,
prawdziwy... Niepojęte, ile może dać jeden mężczyzna jednej
kobiecie w jeden dzień i w jedną noc po leniwe świtanie. Nigdy
dotąd nie była tak otwarta, tak naturalna, tak swobodna. Nigdy. To
on sprawił, że chciała być w każdej pozycji i w każdym
uniesieniu – na wszystkie możliwe sposoby, które same się jawiły
i kusiły wciąż nowymi pomysłami i oryginalnością. Nie do
wiary. Niesamowite. Ona i on. Nic o sobie nie wiedzą. Nic, a byli
tak blisko… To chyba jest właśnie to prawdziwe oddanie bez
oporów, bez pamięci o czymkolwiek. To, które staje się tu i
teraz, i trwa nieustannie, aż do ekscytującego uniesienia, by
powoli opaść i po chwili ponownie podążać misternymi kroczkami
rozkoszy po nowe dopełnienie...
Kiedy
odpoczywali pomiędzy czułościami, mówili. Dużo mówili. O tym,
jak im tu dobrze, jak on wiedział od razu, że z nią może
wszystko, i jak ona natychmiast zrozumiała, że z nim może na
koniec świata i jeszcze dalej. Kładła głowę na jego rozkosznie
spoconym torsie i mówiła, jak jej wspaniale. Bez cienia wstydu,
zakłamania czy zażenowania, bo wyzwalał w niej siłę takiej
otwartości, która uskrzydla i pozwala dochodzić do nowych źródeł
uniesień. To znów on kładł swoją głowę między jej udami,
łącząc jej włosy łonowe ze swymi mokrymi jak tamte, i opowiadał,
że ona jest spełnieniem jego pragnień, że
o takiej kobiecie
marzył, ale nie dowierzał, iż mając ponad pięćdziesiąt lat
dozna tylu ekscytacji i takich niespodzianek... Potem odwracał głowę
i jego usta wędrowały do raju niezmiernej rozkoszy, gdzie
wszystkimi znanymi mu sposobami za każdym razem odnajdywał ten
rodem z Olimpu punkt „G”
i dostarczał jej takiej ekstazy, iż
kipiała mokrym gorącem, zniewalając jego usta, dłonie i
przyjmując go z bezgranicznym oddaniem do samego dna. Symbioza ciał,
ich jedność i gorąco spływało orgastycznym spełnieniem, by po
kilku minutach znów opaść zanim ponownie uniosą się w
przestworza nieziemskiego wirowania.
Rozmawiali. Dużo
rozmawiali. O wszystkim. Była i literatura, i sztuka, fizyka
i
zabytki jego miasta i geografia jej miasteczka... mówił pięknym
językiem, znał się na wielu sprawach, orientował w ogromie
zagadnień, o których ona nie miała tzw. zielonego pojęcia. Nigdy
nie zapomni jego wywodu na temat entropii. Gdyby nie on, nigdy by
tego nie zrozumiała. Dzieliła z nim swoją wiedzę naukową. Często
dyskutowali na poważne tematy, by potem znowu oddać się boskim
rozkoszom. To on ją doprowadzał do granic krzyku, to ona wiodła go
na pokuszenie, burząc bramy zakazanego oddechu. Porozumiewali się w
wielu dziedzinach, w bardzo wielu. Często podkreślał, że nigdy z
nikim tak nie rozmawiał, że nie ma nikogo, z kim mógłby tak
otwarcie i na każdy temat. Podobało jej się, że facet jest
podszyty intelektem, że ma bogaty zasób słów, że wie, co i jak
mówić. O wszystkim mówili, tylko ani razu, ani słowem nie
wspomnieli o swoich małżonkach. Po prostu. Ich z nimi tam nie było.
Nie mogło być przecież. W żadnym razie. I ani jej, ani jemu nie
przyszłoby nawet na myśl, by pytać o nich, bo niby po co?
A więc stało się.
Marzenia czasem się spełniają. Tak... Spełniają. Gdyby jej ktoś
kiedyś powiedział, że ona z nieznajomym, że tyle i aż tak...
Nie, no nie uwierzyłaby na pewno, a jednak przeżyła coś, o czym
marzy każda kobieta (również mężatka) i każdy mężczyzna
(także mąż).
Umówili
się na popołudnie w bardzo ładnej knajpce nad samym jeziorem. Był
punktualnie. Potem dotarła ona. Patrzyła na niego wielkimi,
zielonymi oczami i uśmiechała się serdecznie, ciepło, prawdziwie.
— Nawet nie wiesz,
jak się cieszę, że ciebie mam – przywitał ją, prawie dotykając
tymi swoimi niebieskimi oczami.
— Tak, to jednak
niezwykłe – odpowiedziała w zamyśleniu.
— Niezwykłe...
Szukałem cię całe życie i nikt mi nie zabierze tego, co
z
tobą przeżyłem. Jesteś cudowna, wspaniała – chwycił jej dłoń
i przyciągnął ją do siebie. – Zawsze chciałem przeżyć coś
takiego.
— Ja też. Ja też…
– Lora uśmiechała się bez przerwy.
— Ty dopiero
przyjechałaś, a ja już muszę wracać. Firma mi się sypie i nie
poradzę – mówił z pewnym smutkiem, patrząc jej prosto w oczy.
Nie spodziewała się,
że on już dziś odjedzie, że zostawi ją tu na kolejne trzynaście
dni urlopu. Przecież wszystko dopiero się zaczęło, ale tak,
tak... on ją tak bardzo kochał po brzask, kochał, jakby na
zapas...
— Szkoda, że
musisz jechać, ale rozumiem – powiedziała lekko zmieszana i
zasmucona.
— Ja też żałuję.
Wierz mi, gdyby nie firma, nie zostawiłbym tu takiej kobiety –
sięgnął po jej dłoń, przyciągnął do siebie i mocno, zaborczo
pocałował kilka razy.
Kawa była smakowita
i mocna, ale pachniała rozstaniem.
— Doprowadziłem
jacht do porządku, oddałem właścicielowi – mrugnął zalotnie –
i ruszam, moja miła.
Objął ją ramieniem
i wyprowadził na zewnątrz. Słońce grzało mocno, na niebie prawie
żadnej chmury, nici z żeglowania, a on... On wyjeżdża.
Odprowadziła go do
auta. Przytulał ją mocno, całował rozkosznie, patrzył w jej
oczy, przekazując im przeogromne zadowolenie.
— Do zobaczenia,
moja Loro. Do zobaczenia.
— Do widzenia,
Karol, do miłego – uśmiechała się, jakby miał za godzinę
pojawić się tu znowu, a przed nim było prawie pięćset
kilometrów.
— Spotkamy się.
Ja to wiem. Na pewno. Odezwę się, zadzwonię – mówił już przez
opuszczoną szybę swego alfa romeo.
Pokiwał jej, lekko
nadusił klakson, uśmiechnął się raz jeszcze i odjechał.
Trzynaście
dni bez niego? Bez niego... Bez... Pogoda sprzyjała żeglowaniu.
Często wiały zachodnie wiatry, a i słońce opalało. Wieczorne
ciepło późnosierpniowych dni dawało odpoczynek i oddalało od
spraw dnia codziennego w wielkim mieście.
Nie było dnia, aby
leżąc na pokładzie i kołysząc się w takt rytmu łodzi, nie
myślała o nim. Czasami mocno zaciskała oczy i czuła go na sobie,
w sobie, obok, blisko, tak prawdziwie, namacalnie prawie...
Była
mężatką od ponad dwudziestu lat. Zakochała się w przyszłym mężu
od pierwszego wejrzenia. Była to miłość wzajemna, z tych, co to
na całe życie... Miała powodzenie. Lubili ją chłopcy i w szkole,
i na podwórku, i w liceum, i na studiach. Była wesoła i pogodna.
Umiała dobrze tańczyć, świetnie jeździła na łyżwach,
doskonale grała w siatkówkę i pływała jak ryba. Miała dwoje,
teraz już prawie dorosłych, dzieci i pracę, która dawała dużo
zadowolenia
i satysfakcjonowała materialnie. W Instytucie
pracowało wielu ludzi, w tym kilku bardzo przystojnych panów. Mogła
mieć każdego z nich, nawet czasem miała ochotę, zwłaszcza na
Marka, ale miała zasady – żadnych romansów
w pracy, choć
mogłoby to być zaiste ekscytujące, np. jak w filmie – na...
biurku w porze lunchu, zważywszy na to, iż mówili, że jest w niej
wiele seksu, że jest kobietą do kochania. Nic z tego. Praca to
praca i już. W małżeństwie była szczęśliwa. Jej dom był dla
niej przystanią, a mąż ostoją, pewnością... Miała kilku
mężczyzn w swoim życiu. Każdemu z nich do dziś może spojrzeć w
oczy, jeśli przypadkowo któregoś spotka. Były to jednak
znajomości dość krótkie, aczkolwiek całkiem sympatyczne.
Kończyły się, bo nie wnosiły w jej życie nic ponad to, co już
miała. Zdarzył jej się też dość interesujący pan, kiedy była
już w związku, ale nie spełniał jej oczekiwań.
Teraz
leży, wspomina i myśli, że ta ostatnia jej znajomość już się
chyba skończyła, choć on zapewne nie wierzy w to do końca. On
chciałby z nią... na zawsze, bo czuje się taki wypalony w swoim
związku. Ona nie może z nim na stałe. I nie chce. To niemożliwe.
Ona ma dobrego męża, dobry dom, dobre dzieci i tak już zostanie.
Nie ma innej możliwości. Zakodowała to sobie bardzo głęboko.
Nigdy, nigdy nie odejdzie od męża. Nie pozostawi go dla żadnego
mężczyzny. Nie ma takiego prawa, nie wolno jej. I on nie zasługuje
na to, by go opuściła. On ją tak kocha i tak jej ufa... Zrobiłby
dla niej wszystko, wszystko...
Jan
załatwił jej małą żaglówkę, na której najczęściej sama
spędzała dni od późnego ranka, bo we trójkę, a czasem też z
innymi znajomymi Ewki, biesiadowali po głęboką noc z szantami w
roli głównej, aż do ciemnego, często chłodnego wieczoru. Dobrze
radziła sobie na wodzie, czemu dawał zadowolenie Jan, który na
czym, jak na czym, ale na żeglowaniu znał się jak nikt. Lora
zazdrościła mu tej sztuki szczerze i ogromnie.
Zawsze marzyła o
takich wakacjach: woda, żagle, wiatr, daleko od miasta, znajomych,
komputera, pism i przystojnego męża. Kiedy dzieci stały się na
tyle samodzielne, że same ruszały na obozy letnie czy zimowe, ona i
jej mąż podjęli decyzję, że każdy urlop będą spędzać
osobno. Tak było już od kilku dobrych lat. On najczęściej na
Parsęcie, łowiący łososia, ona w leśniczówce lub nad stojącą
wodą.
Minęły
trzy dni. Karol się nie odzywał. Ani telefonu, ani esemesa. Nic.
Taka efemeryda. Nie martwiło ją to wcale. Czuła się tak
spełniona, tak nieziemsko, niezwykle i mocno, że starczało jej to
na każdy kolejny dzień samotnego urlopu. Nawet, gdyby nie miała
zobaczyć go nigdy więcej, to i tak będzie zadowolona i nigdy nie
zapomni tego, czego doznała i co przeżyła. Nigdy dotąd żaden
mężczyzna jej tak nie pożądał, nie kochał i nie dał jej tyle
rozkoszy.
Czwartego
dnia zadzwonił. Słyszała jego głos, widziała jego uśmiech
i
czuła jego dotyk – wszystko to ożyło na nowo, gdy mówił do
niej, a mówił pięknie i długo, tak samo, jak wtedy. Prawie na
początku rozmowy wyznawał jej, że jest miłością jego życia, że
tęskni, pragnie i nie może doczekać się kolejnego z nią
spotkania, że nigdy nie miał takiej kobiety, że mógłby ją
kochać bez końca i ma jej wciąż wiele do powiedzenia.
Dzwonił co dzień.
Czasem nawet kilka razy dziennie. Opowiadał godzinami, tak –
godzinami, o swoich odczuciach, marzeniach, tęsknotach, o tym co,
pięknego widział w muzeum, jaki cudowny kościół – zabytek
oglądał i zaraz dorzucał:
— Musisz, no
musisz to zobaczyć. Koniecznie. Pokażę ci, zobaczysz, jakie to
piękne.
Często wręcz nie
dopuszczał jej do głosu, a ona delektowała się jego opowieściami.
Oboje mieli wrażenie, że znają się chyba całe życie, że wciąż
mają siebie za mało, za mało, mało... Nigdy o nic nie pytał, ani
ona nie wypytywała. To nie było ważne. Ani jego dom, ani jej, ani
jego związek, ani jej – nic. Liczyło się tylko to, że wciąż
mają sobie coś do powiedzenia, że tęsknią
i chcą być
blisko. Tak blisko jak tylko to możliwe. Liczy się teraz, tu i
teraz, nic poza tym. Ważne jest dla nich to, co do siebie mówią,
czego pragną. „Reszta jest milczeniem”, jak mawiał Szekspir,
milczeniem, którego nie mają zamiaru przerywać. Liczą się tylko
oni i to właśnie jest piękne, wspaniałe i prawdziwe.
— Kocham Cię –
powtarzał w każdej rozmowie – jesteś miłością mojego życia.
Boże, jak ja uwielbiam Twoje ciało... Ach, jest takie mięciutkie,
takie rozkoszne... Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczysz, jaki
jestem szczęśliwy, że cię mam – powtarzał za każdym razem.
Nie dopytywał, nie wymagał, by i ona wyznała mu cokolwiek, choć
łaknął jej czułych słów, ciepłego głosu i uśmiechu szczęścia
topiącego prawie ich rozgrzane telefony komórkowe.
— Fortunę
zapłacisz za te rozmowy ze mną – upominała go serdecznie, choć
nigdy nie miała ochoty przerwać z nim pogaduszek.
— Nic się nie
martw, to telefon służbowy. Muszę go wykorzystać, ile się da.
Czasem ona dzwoniła
do niego. Cieszył się jak dziecko, za każdym razem tak samo. Było
to niezwykłe uczucie. Gdy nie odzywał się przez kilka dni myślała,
że może to już koniec znajomości, ale tak nie było.
Pewnego
dnia zaproponował jej, aby przyjechała do niego, bo on już dłużej
nie może bez niej zasypiać i się budzić samotnie, że jego
tęsknota sięgnęła zenitu, a on nie może się wybrać, bo musi
pilnować resztek rozpadającej się firmy.
W krótkim czasie
załatwiła sobie delegację z Instytutu i pojechała. Czekał na nią
na dworcu z okazałym bukietem czerwonych róż. Skąd wiedział, że
uwielbia róże i że właśnie czerwone? Objął ją jedną ręką,
odchylając drugą, tę
z kwiatami, by nie zranić jej ich
kolcami. Potem odsunął ją na wyciągnięcie ręki i zatopił swoje
niebieskie oczy w jej soczystej zieleni źrenic.
— Jesteś! Jesteś!
Przyjechałaś! – prawie krzyczał z niepojętej radości,
a
potem zawiózł do zarezerwowanego pokoju w hotelu blisko Starówki.
Pokój był wytworny.
Miał szerokie łoże z jasnobordowym posłaniem i dużą łazienkę
z jacuzzi.
— Jak tu pięknie
– mówiła, uśmiechając się do niego. – Znowu jesteśmy razem.
Wspaniale. Co ty robisz ze mną... sama nie wiem...
— Ja cię kocham,
dlatego tu jesteś, dlatego chcesz być ze mną. Dziękuję ci, że
jesteś.
— Ale ty na pewno
pracujesz, zatem...
— Będę z tobą
tyle, na ile tylko pozwoli mi firma. Na pewno jesteś głodna po tak
długiej podróży. Zejdźmy do restauracji coś zjeść.
— Jestem głodna.
Bardzo, ale… ciebie – mówiła bez skrępowania i wtuliła się w
niego, a potem...
Potem nie wiadomo
jak, ale bardzo szybko znaleźli się w wannie, przecież po podróży
trzeba się odświeżyć... Pachnąca lasem zielonkowata woda,
musujące bąbelki dysz, ciepła piana i oni naprzeciw siebie.
Poemat. Symfonia. Zespolenie.
— Czy nie uważasz,
Loro, że nam tu czegoś brakuje? – spytał nagle, wstając z wanny
z pianą nierówno rozłożoną na nagim ciele.
— Naprawdę ci
czegoś brakuje? – zdziwiła się szczerze.
— Wybacz, ale
naprawdę brakuje... – wyszedł z łazienki ociekający pianą
i
kroplami wody, znacząc ślady mokrych stóp na marmurowej posadzce.
Po chwili wrócił z tacą, na której stała butelka francuskiego
szampana i dwa smukłe kieliszki. Patrzył na jej zachwycone oczy, na
radość spływającą z jej ust.
— No, teraz mamy
chyba wszystko – uśmiechnął się szeroko
i zamaszystym
krokiem wszedł z tacą do jacuzzi. Szampan był smakowity,
półwytrawny, schłodzony. Po każdym łyku długo jeszcze musował
w ich gorących pożądaniem ustach, a potem, już w satynowej
pościeli, na jej ramionach, szyi, piersiach, brzuchu, łonie,
plecach, pośladkach, udach, kolanach, stopach, dłoniach... z
których szybko i łapczywie spijał go, by nie uronić ani kropelki.
Nigdy dotąd ten znakomity trunek nie smakował mu tak wybornie,
będąc podgrzany. O takim podgrzaniu jej ognistym ciałem mógł
sobie pomarzyć niejeden koneser... Nawet tam, nawet w tej rozkosznej
przystani dla jego zgłodniałych ust. Sączył delikatnie, mieszając
smak trunku i kobiecości, co chwila głośno zachwycając się tą
czarodziejską mieszanką nektaru i ambrozji, którą mu była. Przez
kilka dni pokazał jej cuda architektury swego miasta, miejsc, w
których, jak uprzedzał po drodze, „nic nie ma”, a gdzie ona
otwierała usta z zachwytu. Nikon pracował intensywnie. Setki zdjęć
zapełniały pamięć aparatu. Był doskonałym kierowcą, wspaniałym
przewodnikiem
i niezmordowanym gawędziarzem pełnym kunsztu i
wiedzy mistrza. Uwielbiała go słuchać. Podziwiała jego znajomość
historii i umiejętność dzielenia się z nią swoim umysłowym
potencjałem.
— Cieszę się, że
jesteś, że nareszcie mogę podzielić się z kimś (zawsze ten
zaimek mocno akcentował) moim widzeniem świata, i że tym kimś
jesteś właśnie ty.
— Jestem taka
szczęśliwa. Nie wiem, co mam ci powiedzieć.
— To bardzo
proste. Powiedz mi, że mnie kochasz. Prawda, że proste?
Uśmiechnęła się
tylko, ale nie wypowiedziała oczekiwanych przez niego słów. Około
pierwszej – drugiej w nocy wymykał się z hotelu, by pojawić się
następnego dnia na kolejne chwile pełne wymarzonych doznań.
Bardzo
często się zastanawiała, co to właściwie jest i jak się to
wszystko dzieje nawet bez jednej skazy. Czy on ją naprawdę kochał,
czy tylko zwodził
w potoku słów, które mu z taką łatwością
na każdy temat i w każdej sytuacji przychodziły. Czy gra, czy
faktycznie coś czuje? Czy jest to prawdziwe uczucie, czy może
nieziemskie pożądanie, oprawione w piękną barwę słów.
Testosteron można przecież rozładować bez pokonywania tysięcy
kilometrów, nawet jeśli jego poziom (jak podają wyniki badań
endokrynolodzy z uniwersytetu stanowego w Pensylwanii) wraz z wiekiem
stopniowo spada. Gdzie ten facet się uchował? I dlaczego to ona
właśnie powodowała, że poziom wzrostu jego testosteronu stale się
podnosił?
Spotykali się dość
często, przemierzyli setki dróg, tysiące kilometrów i wciąż
mieli na siebie apetyt, wciąż się pragnęli, pożądali. Za każdym
razem równie mocno, intensywnie, do dna. Zdarzały im się też
spotkania tylko na obiadku lub kawie, na długich pogaduchach,
zupełnie bez zbliżeń. I wtedy też było im ze sobą wspaniale.
Cieszyli się swoją obecnością. Niczego sobie nie obiecywali.
Nawet nie znali swoich nazwisk... Byli ze sobą po to, aby cieszyć
się chwilą, aby się oderwać od prozy życia. Żadnych pytań,
żadnych osobistych zwierzeń, tylko tu i teraz było najważniejsze.
Tylko to pozwalało im tak funkcjonować.
W ten sposób
nieustannie fundowali sobie deser boskiej intymności
i
seksualności, który przestałby być owym deserem, stając się
codziennością, przed którą wystrzegali się oboje. Czasem chciała
go jeszcze więcej, jeszcze dłużej (i niewątpliwie miała na to
wpływ oksytocyna, której kobiety produkują
o wiele więcej niż
mężczyźni), ale nigdy się tego nie domagała i cieszyła się
każdą chwilą, którą jej darował. Przyjeżdżał czasem ponad
pięćset kilometrów, by spędzić z nią tylko jedną noc. To
naprawdę było niesamowite, wręcz – nieprawdopodobne. A jednak.
Nigdy nie będą
razem na stałe. Wiedzą o tym bez słów, dlatego cieszą się
najdrobniejszą nawet chwilą darowaną sobie. Przyjeżdżał i
odjeżdżał. Pisał słodkie esemesy i ciepłe maile. Bywało, że
widywali się tylko raz w miesiącu lub nawet rzadziej. Może właśnie
dlatego każde spotkanie było dla nich wyjątkową ucztą dla ciała
i ducha.
Pewnego razu, kiedy
odpoczywali po uniesieniach z boskiego Olimpu, leżąc na bokach i
patrząc sobie w oczy, Karol odezwał się cichym szeptem:
— Wiesz... Ja tak
sobie myślę, że nam jest ze sobą tak bardzo dobrze dlatego, że
jest między nami więź, taka prawdziwa więź. Popatrz, jesteśmy
już tak długo razem, a nic nie może nas rozdzielić.
––Tak –
zamyślił się głęboko – to jest więź, o której ludzie nie
mają pojęcia. Kochankowie się rozstają, kiedy łączy ich tylko
seks albo kiedy natychmiast chcą legalizować nowy związek, a my...
No, zauważ, potrafimy spotkać się nawet tylko po to, aby zjeść
obiad czy pogadać. Tak, moja Misiu Kochana, to się nazywa więź.
Jak będę kiedyś bardzo stary, usiądę sobie
w parku na ławce
i będę wspominał miłość mojego życia, będę dziękował
niebiosom, że to spotkało właśnie mnie... Tak, to jest więź,
moja Kochana Loro. To ona sprawia, że jest nam ze sobą tak dobrze,
tak bardzo dobrze, że nic nie musimy, a wszystko możemy, wszystko,
czego tylko nasze dusze zapragną.
Był
bardzo zajęty, ale znajdował czas, by do niej pojechać chociaż na
trochę. Nieraz ona przyjeżdżała i wtedy ofiarował jej wszystkie
możliwe chwile
w zasięgu jego miasta i poza nim. Bywało i tak,
że wyjeżdżał po bliskim spotkaniu i nie odzywał się dniami,
tygodniami. Miał swoją rodzinę i na pewno swoje problemy, tak samo
jak ona. Najpierw musiał załatwić sprawy
z rozpadającą się
firmą, potem zakładał nową. Miewał kłopoty finansowe.
Początkowo czekała na jakiś znak, potem się trochę niepokoiła,
a później zaczynała oswajać się z myślą, że może był z nią
już ostatni raz. Nigdy nie miała do niego żalu, nigdy nie prosiła
o jakiekolwiek deklaracje, ani on od niej tego nie wymagał. I
zawsze, za każdym razem w takich chwilach dziękowała mu w myślach
za wszystko, co z nim przeżyła, zobaczyła, doznała. Każde
spotkanie z nim tak naprawdę zawsze mogło być ostatnim spotkaniem.
Wiedziała o tym doskonale (pewnie i on miał tego świadomość) i
choć początkowo jego milczenie trochę smuciło, to kolejne dni
mogły być tylko jej dziękczynieniem za wszystkie minuty z nim, za
wszystkie milimetry jego ciała, za każdy oddech, słowo, gest,
dotyk...
Kiedyś
mu powie, kim dla niej jest. Powie mu, patrząc w te jego niebiańskie
oczy. Musi mu powiedzieć, że jest dla niej jej… Oskarem. Tylko
wybitni, a często ją tak nazywał, wysoko ceniąc jej twórcze
poczynania, otrzymują Oskara. Mogą otrzymać ich kilka w swoim
życiu, ale raz, tylko jeden, jedyny raz można uzyskać Oskara za
całokształt. I to się stało. Ona go dostała. On stał się tym
wyjątkowym w jej życiu spełnieniem. Nawet jeśli był daleko,
nawet jeśli się nie zjawiał, nawet jeśli nie wiedziała, co robi
miesiącami bez niej i z kim wtedy jest – on był. Po prostu był.
Zwyczajnie. Prawdziwie. Zawsze. Daleko. Blisko. Gdzieś, ale był.
Był. Najważniejszą, najwyższą nagrodą, którą dostała od
życia. Bezcenną, bo Oskar bywa dla jego zdobywcy bezcenny,
statuetką darowaną jej w nagrodę za to, że jest sobą, że jest
dla niego prawdziwa, że niczego nie żąda, nie wymaga, nie szuka
zwady, nie rości pretensji, że umie być ponad to wszystko, czym
inni, najczęściej małżonkowie, niestety, niszczą sobie życie na
co dzień. On jest dla niej statuetką zdobioną szczęściem każdej
chwili, radością wszystkich spotkań, bezgranicznym, bezwarunkowym
oddaniem podczas wszystkich wspólnych nocy i dni. I ona wie, że
otrzymała go, bo przez pół wieku na niego sobie zapracowywała, by
móc darzyć go wszystkim, czego oboje pragnęli, nie burząc ani
jego, ani swojej rodziny. To Karol sprawiał, że wracała do domu
szczęśliwa, spełniona
i uśmiechnięta.
Kobiety
tak naprawdę są bardzo dziwne. Kiedy poznają, poza związkiem,
upragnionego mężczyznę, po krótkim czasie chcą go mieć
wyłącznie dla siebie. Zaraz planują wspólną przyszłość i w
krótkim czasie chcą za niego nawet myśleć i decydować. Nie
umieją cieszyć się tym, co dostają, co dają. Nie umieją nawet w
dozie spełnienia zawołać: „Dziękuję chwilo, że jesteś,
trwaj, bo to jest piękne”. Zaraz by się rozwodziły i ponownie
wpadały w zwyczajny, codzienny układ, który w takim razie nie ma
najmniejszej szansy, by stać się smakowitym deserem. To dzięki
swojemu Oskarowi wszelkie sprawy rodzinne załatwiała spokojnie i
bez większych problemów. Świadomość, że on jest w niej,
bogactwo doznań, które nosiła w sobie dzięki niemu, kazały
wierzyć w jej kobiecość. I tak jest – ona pozostanie z poczuciem
swej kobiecości właśnie, na zawsze, nawet wtedy, gdy on nie
przyjedzie już nigdy więcej. Tak, ten Oskar należy do niej, choć
doskonale wie, że Karola nigdy mieć nie będzie li tylko dla
siebie, bo posiadanie czyni z ludzi panów i niewolników lub po
prostu uzależnionych od siebie, a oni byli i są partnerami,
dojrzałymi partnerami, którzy wciąż cieszą się najmniejszą
chwilą, którą mogą sobie darować bez żadnego planowania,
żadnych warunków i zobowiązań. Nie postawi swego Oskara ani na
kominku, ani w gabinecie. Będzie nosiła go w sobie. On pomoże jej
przetrwać najtrudniejsze chwile. On będzie przypominał o
najpiękniejszych porankach
i głębokich nocach.
— Lora, Lora,
słyszysz mnie?
Lora otwiera oczy.
Elka uśmiecha się otwartą buzią.
— Odezwij się
wreszcie, proszę – strzępki słów docierają do jeszcze śpiącej
kobiety.
— Co się dzieje?
Co tu tak głośno, czemu na mnie krzyczysz? Elka, gdzie ja jestem?
— Panie doktorze,
panie doktorze, przemówiła – Elka zawołała w kierunku drzwi, a
potem spojrzała pełna radości na Lorę. – Jesteś w szpitalu,
moja droga koleżanko. Cztery miesiące leżałaś w śpiączce.
Pamiętasz, jak mijał nas ten ogromny jacht, na którym był Karol?
Tak się w ciebie zapatrzył, że nie zdążył ustawić steru i
ogromna fala, którą spowodował, wywróciła naszą łódź, a
maszt uderzył ciebie w czoło. Straciłaś przytomność. Spałaś…
Cztery miesiące.
— Elka, no co ty,
ja leżę cztery miesiące w szpitalu? Ja??? – Lora z trudem
unosiła głowę ze zdziwienia.
— Tak. Dzięki
Bogu obudziłaś się wreszcie – Elka uśmiechała się z ulgą. –
Ten Karol przychodził tu do ciebie bardzo często, zawsze po wyjściu
twojej rodziny i godzinami coś do ciebie mówił. Pielęgniarki nie
mogły się nadziwić.
Lora rozglądała się
dokoła. Tak, to jest szpital. Ona naprawdę była w szpitalu.
– Ale nam pani
narobiła strachu – odezwał się uprzejmie lekarz.
– Ale ja nie chcę,
ja nie chcę...
– Czego pani nie
chce? – spytał lekarz i zaniepokojony popatrzył na zatroskaną
Elkę.
– Gdzie jest
aparat, gdzie mój Nikon – Lora pytała cała rozdygotana.
– Przykro mi,
aparat poszedł na dno jeziora. Musieliśmy ratować ciebie. Chyba
rozumiesz…
– Ale… – Lora
próbowała coś tłumaczyć.
– Wiem, że był
to drogi aparat, ale to rzecz do nabycia. Elka uśmiechnęła się do
niespokojnej Lory.
Po
kilku dniach, kiedy już siadała na łóżku i sama przyjmowała
posiłki odwiedził ją Karol.
– Wiesz... ja tak
sobie myślę, że kiedy tutaj do ciebie przychodziłem, zrodziła
się między nami… pewna więź.
(C) bj
(C) bj