Aby książka czy to poetycka, czy prozatorska mogła iść do ludzi, musi znaleźć się twórca, wydawnictwo i najlepiej krytyk, co ją poleci lub niekoniecznie.
Czym się różni krytyk od krytykanta?
Ano ten pierwszy znajdzie w czytanej i ocenianej prozie i dobre cechy, i słabe punkty. O dobrych może napisze więcej lub z pewnym entuzjazmem, a słabe skrytykuje umiejętnie, by raczej wskazać właściwą drogę twórcy, niż go bezlitośnie zbesztać.
Krytykant natomiast w każdej ocenianej książce będzie szukał li tylko słabych punktów, by książkę zbesztać, poecie/ pisarzowi dowalić i narobić mu niepochlebnej opinii. To taki typ pisarczyka, który jak chce psa uderzyć, zawsze znajdzie kij.
Znam jednego bardzo dobrego, ogólnopolskiego krytyka literackiego, który powiada, że pisze tylko dobre recenzje. Na moją zdziwioną minę odpowiada, że jak trafia do niego słaba książka, to nie podejmuje się pisać w ogóle. Podkreśla, że nie wszystkie książki, o których pisze dobrze, są wybitne, ale są to takie dzieła, które zasługują, by o nich pisać pochlebnie, gdyż więcej w nich plusów niż minusów. Ponadto nie spotkał w swej karierze krytyka literackiego (pisze ponad czterdzieści lat) ani jednej książki, która miała same mocne strony.
Wydaje się, że to uczciwe podejście do tematu i że tak winna krytyka funkcjonować we współczesnym świecie. Ale jak wiemy, tak nie jest. Niestety. I krytykanci też się zjawiają i używają sobie nawet na znanych autorach, ba, nawet na takich, o których książkach już wcześniej ukazały się pozytywne recenzje i to spod piór uznanych w świecie krytyki literackiej. Wtajemniczeni dobrze wiedzą o kim/o czym piszę.
Na szczęście krytykanci oraz ich opinie nie mają większych szans przetrwania, bo dobra literatura sama się obroni.
Nie mniej jednak, bywa to denerwujące.
Ostatnio zbulwersowało mnie co innego.
Zdarza mi się nieraz napisać recenzję książki, choć nie jestem krytykiem literackim. Czasem ktoś mnie o to prosi, a nieraz czytając daną pozycję, sama mam ochotę coś o niej napisać.
Ponieważ ostatnio pisałam o tomikach poetyckich dwóch bydgoskich poetek, postanowiłam wysłać swoje recenzje do ogólnopolskiego miesięcznika literackiego, który ukazuje się w Bydgoszczy, a zwie AKANT.
Różnie to bywa tam z publikowaniem przesyłanych materiałów, ale moje teksty ukazały się wyjątkowo szybko, z czego można by się ucieszyć. Cóż. Radość moja, a raczej uciecha była bardzo krótka.
Nie dość, że AKANT nikomu nie płaci (a powinien), to jeszcze ucina końcowe akapity recenzji i drukuje teksty bez wniosków, puenty i podsumowania opinii o danej książce. W poprzedniej recenzji ucięli mi 3/4 kolumny istotnych treści,a w kolejnej wprawdzie jeden akapit, ale najistotniejszy, bo w nim właśnie tkwił sens nadanego tytułu tej recenzji. Tytuł został więc "ni z gruszki, ni z pietruszki". A dlaczego ucięli te fragmenty? Bo podobno... się nie zmieściły na wybranej stronie do druku. To jest tłumaczenie?
Tak się składa, że ukończyłam podyplomówkę z dziennikarstwa (obok filozofii i psychologii) i mam pojecie, co Redakcja ma prawo zrobić z niezamawianym tekstem.
Ale co z tego, że wiem. Moja praca nie spadła z nieba. Musiałam się przy niej natrudzić, by skomponować recenzje, w których COŚ jest. Tymczasem, jak gilotyną, ciach! I już. Bo się nie zmieściło. Przy poprzedniej recenzji jakoś to zniosłam, ale przy kolejnej wkurzyłam się na maxa. Nie mieści się, nie drukować całości, a nie całość wypaczać. Potem Czytelnik (nieznający całego tekstu, bo niby skąd) będzie uważał, że autorka recenzji nie dopatrzyła czegoś.
Oświadczam, że już nigdy nie wyślę żadnej mojej recenzji do Redakcji AKANTU. Są pisma, które uszanują autora i jeszcze mu zapłacą. Oczywiście bez moich recenzji AKANT nadal będzie się (prawdopodobnie) ukazywał, ale ja nic nie muszę, a tym bardziej, gdy Redakcja bezmyślnie obcina moje recenzje.
Koniec współpracy z AKANTEM.
P.S. A bywało, iż dziwiłam się, że wielu ludzi nie czyta AKANTU, a jeszcze więcej nie posyła do niego swoich wierszy, opowiadań czy recenzji. Na zdrowie!!!
BARDZO TRAFNY KOMENTARZ, który Autorka pozwoliła mi wkleić
Lucyna Siemińska Taaak... Krytyk z krytykantem niewiele ma wspólnego. Krytykant wszystko postrzega przez pryzmat własnego Ja, przy czym to Ja jest najlepsze, najzdolniejsze, najwspanialsze i zawsze pisane wielką literą. Nic, tylko pozazdrościć tak wspaniałego samopoczucia i samoświadomości własnej wartości. Jakby można było, to najchętniej obie te litery krytykant zapisałby wielkimi literami, bo dlaczego nie? Jeszcze większe, jeszcze wspanialsze, doskonałe! Jak przy takim znakomitym, stworzonym wprost na piedestały żywym posągu, wypada postrzeganie innych? Ano bardzo mizernie. Trzeba rozpocząć od pytania: kim w ogóle są ci ”inni”. Nie dorastają przecież nawet do kostki brukowej, nie wspominając o piętach, ani o całej reszcie fizjonomii tak znakomitej postaci, jaką jest krytykant. Nie warto sobie nimi zacnej, krytykanckiej głowy zaprzątać. Przecież już z góry wiadomo, że ci „inni” nic nie znaczą, a wszystko co stworzą i tak niewarte będzie nawet poznania. Zatem od razu można stwierdzić z całą dozą prawdopodobieństwa, tego słusznego i jedynego, że i „inny” jest jakiś nie tego, i jego wytwory (w tym umysłu) wyjątkowo mizerne, nijakie, żadne. Taaak… Potem to już tylko należy etykietę (czytaj: łatę) nakleić. Najlepiej na plecach, albo jeszcze lepiej - za plecami. I już! A potem to już tylko można znów na piedestale twarz do wiosennego słońca wystawić i z uwielbieniem pozować do zdjęć.
Lucyna Siemińska Taaak... Krytyk z krytykantem niewiele ma wspólnego. Krytykant wszystko postrzega przez pryzmat własnego Ja, przy czym to Ja jest najlepsze, najzdolniejsze, najwspanialsze i zawsze pisane wielką literą. Nic, tylko pozazdrościć tak wspaniałego samopoczucia i samoświadomości własnej wartości. Jakby można było, to najchętniej obie te litery krytykant zapisałby wielkimi literami, bo dlaczego nie? Jeszcze większe, jeszcze wspanialsze, doskonałe! Jak przy takim znakomitym, stworzonym wprost na piedestały żywym posągu, wypada postrzeganie innych? Ano bardzo mizernie. Trzeba rozpocząć od pytania: kim w ogóle są ci ”inni”. Nie dorastają przecież nawet do kostki brukowej, nie wspominając o piętach, ani o całej reszcie fizjonomii tak znakomitej postaci, jaką jest krytykant. Nie warto sobie nimi zacnej, krytykanckiej głowy zaprzątać. Przecież już z góry wiadomo, że ci „inni” nic nie znaczą, a wszystko co stworzą i tak niewarte będzie nawet poznania. Zatem od razu można stwierdzić z całą dozą prawdopodobieństwa, tego słusznego i jedynego, że i „inny” jest jakiś nie tego, i jego wytwory (w tym umysłu) wyjątkowo mizerne, nijakie, żadne. Taaak… Potem to już tylko należy etykietę (czytaj: łatę) nakleić. Najlepiej na plecach, albo jeszcze lepiej - za plecami. I już! A potem to już tylko można znów na piedestale twarz do wiosennego słońca wystawić i z uwielbieniem pozować do zdjęć.